Przed powodzią
Jak to jest, kiedy w jednej chwili traci się wszystko, co tak skrupulatnie gromadzi się latami, dla czego wyrzekamy się wolnego czasu, wypoczynku, rozrywki. Jak to jest, kiedy przedmioty które latami towarzyszyły naszej codzienności, chwilom radości i smutkom, za chwilę znikną nam z oczu, najczęściej ostatecznie. Kiedy pielęgnowane, świadczące o naszej pracowitości, dostatku muszą zostać za nami, wystawione na działanie żywiołu. Taki stan ma wielkie z przerażenia źrenice. Ręce sparaliżowane w splocie na wysokości mostka. Urywający się męski głos, który bywa, ze chciałby załkać. Takie oczy widziałam dziś, takie słyszałam głosy pod wałami wiślanymi.
Kiedy pękły wały powyżej Kępy Karolińskiej, ludzie 10-20 km dalej nadal tkwili przy drogach prowadzących na wały. Ci, którzy nie mieli na co spakować dobytku, stali jak zaklęci i czekali co będzie dalej. Ich sąsiedzi, posiadający choćby ciągnik czy poczciwego malucha, gorączkowo pakowali najważniejsze przedmioty. Byli i tacy, na których podjazdach stały Tiry.
Powyżej terenów najbardziej zagrożonych byli też inni. Ci na wałach, którzy przyszli ratować je nasączone jak gąbka. Również kobiety i dzieci. Nawet nie przebrane po powrocie z kościoła. Ludzie uwijający się przy sypaniu worków z piaskiem. Ochotnicy strażacy, z których zazwyczaj inni pokpiwają, dziś pokazali, że potrafią bardzo się przydać. To oni zawiadamiali zawodowców o podciekach wałów. Teraz biegali jak w ukropie.
Tylu samochodów strażackich na sygnale, ratowników, żołnierzy, policjantów nikt nie widział w Iłowie. Niepokój udzielał się wszystkim. Tylko sklepowe stały skąpane w słońcu w drzwiach przy rynku i obserwowały ruchy korowodów samochodów ratowników, to w jedną to drugą stronę. Około 15.00 rozdzwoniły się kościelne dzwony. Ni to na alarm, ni to przesadnie, zwyczajnie w niedzielę. Młoda matka wymierzyła potężnego klapsa 4 letniemu maluchowi, bo zrobił dwa kroki w kierunku środka jezdni, po czym siarczyście zaklęła.
Wracałam spod Pieczysk Iłowskich, które otrzymały nakaz ewakuacji z duszą na ramieniu, zastanawiając się czy i kiedy droga nr 575 zostanie zalana. Po drodze w pośpiechu mijały mnie samochody wyładowane przedmiotami, lub wywożące rodziny z zagrożonego terenu.
Na moście w Kamionie nadal trwało sypanie piasku do worków, okoliczni mieszkańcy i gapie, cały czas podjeżdżali samochodami sprawdzić sytuację. Czy może już woda niemal podchodząca pod linię mostu wyżłobiła sobie ujście…
Nadal mam przed oczami, młodą kobietę, pchająca przed sobą wózek z niemowlęciem, kilka metrów poniżej korony wałów. Jakieś 70-100 metrów od mostu i Bzury, gdzie od wczoraj trwa umacnianie brzegów rzeki. Nie mogłam odpędzić myśli, że gdyby tu pękł wał, ani ona ani dziecko nie miałoby szans.
Ten obraz towarzyszył mi do Żyrardowa, gdzie na Placu trwał festyn z okazji dnia dziecka. Coś mnie uderzyło. Obok kościoła stały wozy straży miejskiej, policji i straży pożarnej- atrakcji festynu. Dziwnie wyglądały te służby, ledwie 40 kilometrów od miejsca, gdzie ludzie walczą o życie. Przez plecy przeszedł mimowolny dreszcz.
trudno wyobrazic sobie tragedie tych ludzi…a jednak zycie „obok” toczy sie dalej.
…tak…ktoregoś dnia w szkole jezykowej przerabialismy pytanie w języku obcym o to czy bywają chwile, kiedy uświadamiamy sobie ile osób, umiera, cierpi, boi się, przezywa zachwyt w jednej chwili… pewnie oszalelibyśmy, gdybyśmy myśleli o wszystkim i wszystkich na raz…. ale też byłoby dobrze gdybyśmy nie stępili wrażliwości… tak na zło jak na piękno…