…do wszystkiego można się przyzwyczaić…
Jakiś czas temu pisałam o nowym lokatorze który nam się wprowadził na zimę. Pisałam sobie żartobliwie i z nadzieją, że mimo wszystko nie potrwa to długo. No więc muszę się przyznać – lokator mieszka nadal…
Jakoś żal mi się zrobiło na myśl o tym, co z żywym stworzeniem robi łapka na myszy; potem przyszedł mróz i nawet gdyby myszona złapać i wynieść na zewnątrz nie miałby żadnych szans – zatem jedno co mi pozostało – polubić.
Odkąd powzięłam to postanowienie, myszon jakoś przestał mnie straszyć. Zaczął poruszać się po stałej trasie i zawsze o tych samych porach, a kiedy raz znienacka zapomniawszy że to jego czas na zwiedzanie stanęłam mu na drodze, zamiast uciekać na oślep zatrzymał się spokojnie, może nawet przysiadł (co pozwoliło mi zidentyfikować go jako mysz polną, a nie domową), spojrzał mi w oczy i niemal całym sobą powiedział: „hej, jak się masz?”.
Od tego dnia został zaakceptowany. Czasem kiedy wchodzę do dawnej kotłowni, którą zaanektował dla siebie, czuję jak na mnie patrzy. Mam wrażenie, że życzliwie, ale chyba też z ciekawością.
Któregoś dnia dostał marchewkę. Spora była i wciąż się zastanawiam jakim cudem wciągnął ją za słoiki – była ze dwa razy większa od niego. Potem robiąc zakupy i kupując przysmaki dla psów jakoś tak zaczęliśmy kupować przysmaki dla gryzoni.
Też je wciąga za słoiki.
Trochę mnie to niepokoi, narobi sobie weków i zostanie na zawsze, a jeszcze jak mu przyjdzie do głowy się ożenić???
Ale póki zima za oknem, żywego stworzenia przecież na pewną śmierć nie wyrzucę…
Grzeczne jest. Głowy nie zawraca, prania nie podrzuca, w sprawy rodzinne się nie wtrąca – a niech sobie zostanie…