Żyroskop ” Lutowiska: czad w Bieszczadach

Jaka była państwa pierwsza noc w Bieszczadach?

Jagoda: Czarna. Wyszłam przed próg chaty w Lutowiskach i nie widziałam własnej

ręki. Świat zniknął. Nie mogłam spać w tę naszą pierwszą bieszczadzką noc.

Jak państwo tu trafiliście?

Jagoda: Kiedy szukaliśmy w Bieszczadach ziemi do kupienia, krążyliśmy po

drogach i pytaliśmy ludzi, czy ktoś w okolicy czegoś nie sprzedaje. Na jednej

z dróg spotkaliśmy dwóch nie do końca trzeźwych panów i kiedy Maciek zapytał

o działkę, jeden z nich odpowiedział: W Lutowiskach Kozamaria ziemię sprzedaje.

Spodobała mi się ta Kozamaria, więc pojechaliśmy do Lutowisk. Drzwi

otworzyła nam kobieta, która ochrzaniła nas od wejścia, że nie wchodzimy, tylko

pukamy bez sensu. To była ona: Maria Koza – kobieta, która rzeczywiście miała

do sprzedania kawałek bieszczadzkiej ziemi. Zaprowadziła nas na pole i pokazała:

Od tych habaziów do tamtych wierzbów. Z trudem powstrzymywałam się, aby

nie zapiszczeć ze szczęścia nad tymi habaziami. To było to, czego szukaliśmy.

Kupiliśmy tę ziemię.

Maciej: Maria Koza została naszą sąsiadką.

Maciej: Cudowną! Kiedy przyjechałem na początku w Bieszczady sam, Jagoda

dojechała później, wymyśliłem sobie, że będę mieszkał w samochodzie. Mieliśmy

takiego pół-campingowego dafa. Maria Koza powiedziała: Po moim

trupie. Zamieszkałem u niej. Wzięła mnie pod swój dach, gotowała i prała

za „Bóg zapłać”.

Jagoda: Złota kobieta. Kiedy ja dojechałam do Lutowisk i ruszyła budowa naszego

domu, chociaż jej o to nie prosiliśmy, w przerwach między swoimi obowiązkami

przychodziła mi pomagać.

Maciej: Była drobna, chuda, ubrana zawsze w spodnie w kant i w męską

koszulę. Klęła straszliwie, nie wylewała za kołnierz i paliła papierosy marki

Jagoda: Wychowywała się w Bieszczadach, ale nigdy nie była dalej niż

w Ustrzykach Górnych. Chciałam jej pokazać Wetlinę, lecz nie zdążyłam.

Zginęła dwa lata temu prawdziwie bieszczadzką śmiercią: szła do sklepu po

flaszkę i przygniotły ją drewniane bale, które wysypały się z samochodu na

zakręcie. Nie miała szans przeżyć.

Gdzie zamieszkaliście, kiedy pani dojechała w Bieszczady?

Jagoda: W chyży.

Jagoda: Tak, w chacie bojkowskiej zbudowanej z jodłowych bali. Budowano tu kiedyś

zagrody, w których pod jednym dachem mieszkali ludzie, zwierzęta oraz składano

siano. Ta chata, w której my mieszkaliśmy, należała kiedyś do Paraskewii.

Maciej: Paraskewia dożyła w chyży dziewięćdziesięciu czterech lat. Do śmierci

nosiła wiadrami wodę ze studni. Na nosidłach. Miała wodę w kranie, syn jej

podłączył, ale powiedziała, że takiej wody pić nie będzie. Zmarła kilka lat przed

naszym przyjazdem w Bieszczady.

Jagoda: Sąsiad opowiadał nam, że ubierała się na biało i na głowie wiązała jakąś

chuścinę. Kiedyś wyszła wieczorem na łąkę kosić trawę. Naród tu pijący bardzo.

Kiedy jeden z sąsiadów zobaczył Paraskę z kosą, przestraszył się: O matko, śmierć

po mnie przyszła!

Maciej: I rzucił picie na dwa tygodnie! (śmiech).

Jak się mieszkało w chyży?

Jagoda: Kiedy się tam wprowadziliśmy, wszystkie rzeczy Paraskewii były równiutko

poukładane w szufladach w stosiki i w różnych miejscach wisiały wianuszki

z suszonych kwiatków. Była tam jakaś dobra energia, od razu bardzo

dobrze się tam poczuliśmy, chociaż nie było tam wygód.

Maciej: W chacie nie był łazienki, był tylko wychodek. Mycie odbywało się

w dużej misce, w wodzie grzanej na kuchni. Kuchnia była kaflowa. Tak samo

piec, w którym paliło się drewnem. W zimie rano było zero stopni. Po dwóch

godzinach palenia było trzynaście. Piętnaście stopni to już był luksus.

Jagoda: Ubierałam się pod kołdrą.

Jak długo państwo tam mieszkaliście?

Maciej: Półtora roku. Zanim powstał ten dom, w którym siedzimy.

Jagoda: W chacie Paraskewii musiało zmieścić się w tym czasie wyposażenie

naszego dużego domu ze Szczecina, który sprzedaliśmy przed wyjazdem

Maciej: Część wyposażenia, bo wiele rzeczy zniszczyło się w wypadku tira.

Jagoda: No tak, bo część się potłukła.

Jagoda: Tir, na który zapakowaliśmy w Szczecinie cały nasz dobytek, przejechał

tysiąc kilometrów i w Lutowiskach, dwieście metrów przed chatką Paraskewii,

wywrócił się na zakręcie. W nocy. W tym tirze było wszystko, potrzebne do życia

w domu i stare przedmioty, które lubiłam zbierać – antyczne meble, lampy, bibeloty,

pamiątki z egzotycznych podróży. Kiedy samochód się przewrócił, część tych

rzeczy, mimo że była zabezpieczona, zniszczyła się i trzeba było znaleźć ciągnik,

żeby kierowcę wyciągnąć z rowu. Maciej poprosił o pomoc sąsiadów. Pół wsi rozładowywało nasze kartony, worki, meble, kufry, sprzęt AGD i tak dalej, ślizgając

się po błocie i znosząc do chaty resztki rzeczy ocalałych z transportu. Tak zaczęło

się nasze bieszczadzkie życie.

Kto z państwa chciał tu przyjechać?

Jagoda: Wspólnie tak zdecydowaliśmy.

To była trudna decyzja?

Maciej: Nie. Zdecydowaliśmy o wyjeździe w Bieszczady w pół godziny.

Jagoda: Tak. Zaczęliśmy rozmawiać o tym, że nie satysfakcjonuje nas to,

w jaki sposób żyjemy, i w pół godziny ustaliliśmy, co będziemy robić przez

Jak ta rozmowa wyglądała?

Maciej: Jagoda zaproponowała, że może wyjechalibyśmy gdzieś na wieś, tak

jak nasi znajomi, którzy prowadzili agroturystykę. Widzieliśmy, jak żyją:

Spokojnie, bez miejskiego galopu. I zaczęliśmy się zastanawiać, że może my

też moglibyśmy tak żyć.

Jagoda: Ja zawsze lubiłam góry. Mieszkałam całe życie w Szczecinie, a każdą

wolną chwilę spędzałam w Tatrach, Alpach albo Himalajach. Kiedy padło hasło:

góry, Maciej powiedział, żebyśmy jechali w Bieszczady, gdzie jest dziko.

Nie ma tłumów. Zgodziłam się.

Maciej: Ustaliliśmy to, siedząc na plaży w Holandii. Jagoda: Spędzaliśmy wtedy

weekend koło Haarlemu. Planowaliśmy życie w Bieszczadach, spoglądając

w Morze Północne. Za naszymi plecami stały jakieś domki. Zrobiliśmy sobie

w tamtym miejscu zdjęcie. Kiedy zaczęliśmy budować w Bieszczadach dom,

poznaliśmy parę Holendrów. Zaprosiliśmy ich kiedyś do siebie i pokazaliśmy

zdjęcie z plaży koło Haarlemu. Oni na to: To nasz dom! Zanim przeprowadzili

się w Bieszczady, mieszkali w domu, przed którym planowaliśmy naszą bieszczadzką

przyszłość. Żartujemy dziś, że przyjechaliśmy w Bieszczady, żebyśmy

mogli się poznać.

Maciej: Zaprzyjaźniliśmy się.

Jak ich państwo poznaliście?

Jagoda: Kiedyś jeździłam po bieszczadzkich wsiach i szukałam ekipy na budowę.

Przenieśliśmy z podrzeszowskiej wsi do Lutowisk drewnianą chatę z bali z 1930 roku i trzeba było zbudować dach. W Dwerniku zaproponowała mi pomoc

w poszukiwaniach Holenderka. Spotkałyśmy się przed sklepem, gdy pytałam

miejscowych o ludzi do pracy. Znała panów, którzy mogliby nam pomóc,

bo też budowali z mężem dom. Wsiadła ze mną do samochodu i jeździłyśmy po

różnych ludziach. Nie znalazł się wprawdzie nikt chętny do pracy, ale nawiązał

się sąsiedzki kontakt.

Maciej: Holendrzy tłumaczyli nam zwyczaje panujące w Bieszczadach.

Jagoda: Na przykład związane z pracą na czas. Bieszczady to jest kraina wiecznej

niedzieli. Tu się nikomu nie spieszy. Kiedyś umówiłam się z chłopakiem

z okolicy, który miał do nas przyjść i wykopać dół. Miał być następnego dnia

o godzinie ósmej. Przyjechał tydzień później o dwunastej i był bardzo zdziwiony,

że praca jest już dawno zrobiona.

Maciej: Wszystko jest tu odkładane na jutro. Żyje się wolniej.

Można się przyzwyczaić?

Maciej: Na początku trudno jest się do tego przyzwyczaić, ale po jakimś czasie

człowiek przestaje się już temu dziwić. Nie ma wyboru. Może rwać włosy

z głowy albo uzbroić się w cierpliwość. Dostosować się do tempa tutaj i zaakceptować

ten rytm, w jakim żyje się w Bieszczadach.

Jak w takim razie zbudowaliście państwo dom w tej leniwej krainie?

Jagoda: Maciej nie miał wyjścia, musiał zbudować dom sam. Tak, jak zresztą

Maciej: Kiedy kupowaliśmy ziemię od Marii Kozy, Jagoda zapytała: Postawisz

tu dom? Ja, choć nigdy nie budowałem domu, odpowiedziałem: Postawię.

Jagoda: Jak on tak odpowiedział, to ja już byłam spokojna. Nie wiedzieliśmy

tylko, że ta obietnica będzie aż tak dosłowna i Maciej będzie stawiał dom sam,

od fundamentów aż po dach.

Maciej: Siedziałem w gazetach i studiowałem, jak co się buduje. Uczyłem się

wszystkiego od podstaw. To była improwizacja. Udało się. Dom stoi.

Jagoda: Zanim się udało, skończyły nam się wszystkie pieniądze i nie wiadomo

było, czy damy radę go wykończyć. To, co przywieźliśmy ze sobą, starczyło

na rok życia tutaj i budowy, a bank zwlekał z podjęciem decyzji o tym, czy da

Maciej: Dom był wtedy w głębokiej fazie wykańczania. Nie mogliśmy zaprosić

do niego gości i zacząć zarabiać.

To był dla państwa najtrudniejszy czas w Bieszczadach?

Jagoda: Tak. To był taki czas, że chodziliśmy głodni.

Jak się taki czas przechodzi?

Jagoda: Jak się ludzie szanują i wiedzą, czego oboje chcą, to się przechodzi. Nie

zabrakło pewności, że oboje chcieliśmy tego bieszczadzkiego życia.

Maciej: Kiedy tu przyjechaliśmy, od razu wiedzieliśmy, że to jest to, czego szukamy.

To, czego nam w życiu brakowało do szczęścia: cisza, spokój i widok na

góry. Trafiliśmy tu na swoje.

Jagoda: Już po tej pierwszej bieszczadzkiej nocy, jak wstaliśmy rano, poczuliśmy

się u siebie.

Co się wtedy czuje?

Nic nie uwiera?

Jagoda: Tak, w środku nic nie uciska. Z takim uczuciem, że to nasze miejsce,

udało się nam wszystko przejść. W końcu okazało się, że dostaniemy kredyt.

Wykończyliśmy dom, zaczęli pojawiać się goście i odżyliśmy.

Kim są państwa goście?

Jagoda: Trafiają do nas ludzie, którzy potrzebują ciszy, ale nikt tu raczej nie

siedzi w pokoju.

Maciej: Goście się zaprzyjaźniają, wieczorami siadają przy jednym stole i rozmawiają,

a rano chodzą razem w góry.

Jagoda: Na początku niektórzy się mnie obawiają, bo ja jestem taką babą,

która trzyma wszystkich krótko. Mówię szczerze to, co myślę. Jak ktoś jest nieprzyjemny mówię: Facet przestań być takim gburem, bo psujesz mi atmosferę

w domu. Nie chodzę ze sztucznym uśmiechem jak obsługa hotelowa.

Wszyscy są tym zdziwieni. My się ciebie po przyjeździe baliśmy, mówią,

ale potem to sobie cenią. W naszym domu dbamy o prawdziwe relacje.

W Bieszczadach można je łatwo zweryfikować.

Jagoda: Tu jest często tak, że wyłączają nam prąd. Burza, deszcz, duże opady

śniegu – prądu nie ma. Siedzi się przy świeczce. Bez radia, telewizji czy komputera.

To jest taka chwila prawdy. Sprawdzian dla każdego związku – mamy

o czym rozmawiać albo robi się strasznie.

Maciej: Tu trzeba też dbać o relacje z innymi ludźmi, mieszkającymi wokół

nas. Trzeba otworzyć się na społeczność, w której się żyje. Gdybyśmy sobie

w Lutowiskach nawzajem nie pomagali, to byśmy nie przetrwali.

Jagoda: Kiedy komuś zachoruje dziecko, a nie ma auta, to wsiadamy w nasz

samochód i pędzimy do najbliższego szpitala. W innych sytuacjach oni nam

pomagają. To jest tutaj bardzo ważne.

Co tu jeszcze jest ważne?

Maciej: Najważniejsze są trzy rzeczy: zimowe opony, napęd na cztery koła

i opał, bo jak go nie ma, to w zimę zamarzniesz. I praca jest ważna, bo trzeba

oczywiście na to zarobić. Nie ma sielanki: pracujemy ciężko od świtu do nocy.

Goście tu przyjeżdżają, z wyjątkiem listopada, przez cały rok.

Jagoda: Musimy pracować. To nie jest takie romantyczne: wyjechać z miasta

i zamieszkać w domu w górach. Trzeba jeszcze zarabiać. Mamy tu jednak komfort

pracy. Ja tu nie muszę pracować z tymi, których nie znoszę. Nie muszę

przyjmować ludzi, których nie lubię. Przyjmujemy pod swój dach ludzi, z którymi

dobrze się czujemy. Goście do nas wracają. Przywiązujemy się do siebie.

Zaprzyjaźniamy. Nie musimy tu niczego udawać, ani się do niczego zmuszać.

Zajmujemy się tym, co lubimy: Maciej polubił budowanie domów z drewna

i remontuje teraz naszą chyżę, ja lubię to zamieszanie z gośćmi w domu i zajmuję

się domem. Lubię obserwować, jak ludzie, którzy do nas przyjeżdżają, tu wypoczywają.

Jak pierwszego dnia są zmęczeni, a potem odpoczywają i ładnieją –

twarz im się zmienia. Jak dziwią się na początku naszym bosym stopom, a potem

sami zdejmują buty i się z tym dobrze czują. Lubię przyjmować gości i kocham

ten dom. Żyjemy tu autentycznie. Zajmujemy się tu tym, czym chcemy, i to my

decydujemy o tym, jaka jest jakość naszego życia.

Tego pani brakowało w mieście?

Jagoda: Tak, i bliskości gór.

A tu w Bieszczadach? Czego pani brakuje?

Jagoda: Kina! Do najbliższego kina mam sześćdziesiąt kilometrów, a jak tam pojedziemy,

to i tak nie wiadomo, czy seans się odbędzie, czy zbierze się pięć osób,

które kupią bilety. To jest jednak drobiazg, bo tu są o wiele większe problemy.

Jagoda: Na przykład strzelnica w Lutowiskach. Strzelnica stoi tu przy cmentarzu

żydowskim. We wsi, w której w jedną noc zostało rozstrzelanych ponad

sześćset Żydów, Polacy postawili strzelnicę.

Maciej: Taki mały chichot historii.

Jagoda: Strzały z tej strzelnicy niosą się po całej wsi. Huk straszny.

Maciej: Kolejny problem: kłady, którymi ludzie rozjeżdżają Bieszczady. Jeździ

się wszędzie, bo nie ma szlabanów, a wypożyczalnie kładów rosną tu jak grzyby

Jagoda: Zamiast drewnianych domów budowane są tu murowane belwederki,

budy, budki, baraczki i barokowe wieżyczki, które nijak mają się do krajobrazu.

Nie można na to patrzeć. Ohyda.

Maciej: Wiele jest tu problemów do rozwiązania. Bieszczady nie są pod tym

względem żadnym wyjątkiem. Problemów tu nie brakuje. Jest ich wokół nas

tak samo wiele, jak w mieście.

Jeździcie państwo czasem do miasta?

Jagoda: Jeździmy raz na kwartał na duże zakupy do Krakowa albo do Rzeszowa.

Za każdym razem to odchorowujemy. Głowa boli. Jakbym bardzo zgrzeszyła,

to najgorsza kara, na jaką ktoś mógłby mnie skazać, to wrzucić z powrotem do

miasta i kazać tam żyć. W korkach i zgiełku. Tu, w Bieszczadach, jest okrutnie,

Maciej: To jest nasze miejsce.

Z tego rozdziału pochodzi zdjęcie na okładce.

Zdjęcia w tym rozdziale – Piotr Kowalski oraz archiwum domowego bohaterów tekstu.

Jagoda Miłoszewicz i Maciej Pawlik (fot. Piotr Kowalski) – szczecinianka

i przemyślak. Polonistka i konserwator zabytków budownictwa murowanego. Poznali

się w Szczecinie. Jagoda prowadziła w Szczecinie m.in. agencję reklamową i współorganizowała festiwal teatralny Kontrapunkt. Przyjechali w Bieszczady w 2004 roku.

Od 2005 roku prowadzą gospodarstwo agroturystyczne w Lutowiskach – najrzadziej

zaludnionej gminie w Polsce. W swoim domu, zbudowanym wyłącznie z naturalnych

materiałów, uczą gości decoupageu, robią masaże, służą radą przy wyprawach

w ukraińskie Karpaty, przygotowują diety sokowe, podają knysze, robią kozie sery

i dżemy z marchewki.

Lutowiska: czad w Bieszczadach /reportaż z książki Anny Kamińskiej zatytułowanej Miastowi Slow food i aronia losu. wydawnictwo TRIO

Książkę można już nabyć w Empikach, na Merlin.pl czy Allegro.

Reklama